Fancy little town -2- Kawiarniane bestie

Goya obudził się koło piątej z niesmakiem w ustach, w wymiętej koszuli i z burczeniem w brzuchu. Urządził sobie wycieczkę do łazienki, potem do kuchni. Zarzucił na siebie pierwsze lepsze ubrania, które miał pod ręką. Większość i tak była w kolorach szarości, błękitu, granatu i czerni.

Miał dosyć mizerne zdolności kucharskie, ale kiedy nie było pod ręką kobiety, musiał jakoś bronić się przed śmiercią głodową, więc nauczył się paru rzeczy. Jedząc jajecznicę poczuł przyjemny zapach z kawiarni. Zerknął w stronę drzwi i na swój talerz. Westchnął i wstał od stołu. Zarzucił na siebie jeszcze jakiś rozpinany sweter i wyszedł. Tłok był dużo większy niż poprzedniego dnia. Wślizgnął się do środka podobnie jak wcześniej. Nie było jednak wielu zajętych stolików. Mimo wszystko, choćby ekstrawaganccy do granic możliwości, musieli mieć swoją pracę. Spragnieni porannej kawy i słodkich muffinek ustawili się w kolejce przy ladzie. Goyi na sam widok słodkich pyszności opadła szczęka. Równocześnie kolejka wydawała się zupełnie nie maleć. Pogodzony z tym, że będzie musiał zaczekać usiadł przy stoliku, tyłem do lady, żeby bardziej się nie torturować. Przeczytał sms gratulacyjny od przyjaciela i aż pokręcił głową, że dał się wciągnąć w tą robotę.
-Musisz czuć się jak dziecko we mgle.- Usłyszał za sobą głos dziewczyny, który chyba już znał. Odwrócił głowę i spojrzał w górę. Ciemnoskóra piękność, z kubkiem kawy w jednej i czekoladową muffinką w długiej ręce, usiadła naprzeciwko niego.
-Miło znów pana widzieć. -Uśmiechnęła się słodko. Miała na sobie tym razem swobodniejszy strój, przez co należy rozumieć nie-suknię. Prosta spódnica w prążki, biała, niedopięta bluzka i czarny, kapelusz w męskim stylu. Włosy związane w warkocz. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na jej dekolt, co ona oczywiście zauważyła i zachichotała.
-Długo pan czeka?
-Dopiero przyszedłem.
Znowu się zaśmiała.
-Długo pan tu posiedzi.- Przesunęła muffinkę w jego stronę.
-Proszę. Ja i tak nie zamierzałam teraz jej zjeść.
Kiedy ugryzł poczuł się jak w niebie.
-Mieszka pan najbliżej, a będzie pan ostatni- uprzedziła jego pytanie. -Plotki szybko się rozchodzą. Każdy już wie, że mamy nowego strażnika widmo. Ale na szczęście dla pana, jeszcze nie wiedzą jak wygląda.
-Pani imię…?
-Nofret. Trudno zapamiętać, wiem.- Wyciągnęła ze stanika wizytówkę i położyła na stole. Goya znowu gapił się jak cielę.
-Ta sztuczka zawsze się podoba.- Wypiła łyk kawy i zrobiła dłuższą pauzę poważniejąc. -To całkiem zabawne. Nowi nigdy nie rozumieją tego co się wokół nich dzieje. Ale przyzwyczai się pan, na pewno-stwierdziła, po czym wstała z miejsca.
-Śpieszę się do pacjentki, ale jeśli zechce pan czegoś się dowiedzieć ma pan mój numer.- Już się odwróciła, ale coś jej się przypomniało. -Możemy przejść na ty?- Nie czekając na odpowiedź, zmysłowo kołysząc biodrami wyszła z kawiarni.

Goya kolejny raz ugryzł muffinkę. Ta kobieta przypominała mu w jakiś sposób tornado. Podniósł wizytówkę. Dr.Nofret Jones, psycholog, psychiatra. Trudno mu było uwierzyć w te specjalizacje, biorąc pod uwagę jej wygląd i zachowanie. Zaczął zastanawiać się, czy jego też próbowała analizować i aż się wzdrygnął na tę myśl. Schował kartkę do kieszeni.

Niemalże w tym samym momencie usłyszał trzask tłuczonej porcelany i natychmiast spojrzał w tę stronę. Piękne stworzenie, które widział poprzedniego dnia stało nad rozbitą filiżanką kawy, a wokół niego zebrało się tłumek ludzi, którzy zapewne rzucili się na pomoc. Chłopak tylko głośno westchnął, odsunął ich od siebie z irytacją, warknął ”dam sobie radę” i przeklął pod nosem. Goya zaśmiał się krótko. Wyglądał jak kocur machający ogonem ze zdenerwowania, fukający na każdego kto się zbliży. Chłopak dostrzegł jego rozbawienie i jakby trochę się uspokoił. Nie minęło dziesięć sekund, a już ktoś podał mu nową filiżankę. Goya nie mógł wyjść z podziwu. Zapewne jego urok działał nie tylko na niego. Kobiety i mężczyźni w kawiarni, szczególnie mężczyźni, zachowywali się jakby służenie tej istocie sprawiało im przyjemność. Chłopak usiadł przy stoliku naprzeciwko i napił się swojej kawy. Włosy miał ułożone w gładkie fale, oczy podkreślone na czarno, żeby były bardziej wyraziste. Reszta w odcieniach granatu i fioletu… Goya miałby problemy z rozebraniem go. Wiązania, guziki, naszyjniki, pierścienie. Za dużo jak dla przeciętnego faceta. Dlaczego w ogóle zaczął myśleć o rozbieraniu go? Jakby w odpowiedzi, zyskał prowokujące spojrzenie znad półprzymkniętych powiek i słodki uśmiech. Nagle nabrał ochoty, żeby się do niego przysiąść. Nie zastanawiając się, pod wpływem impulsu, wstał z miejsca i zanim zorientował się co robi, uznał, że głupio byłoby teraz się rozmyślić. Wziął resztę swojego ciastka i pewnym krokiem zbliżył się do stolika.
-Wolne?
-A wygląda jakby było zajęte?- mruknął kocur z pewną figlarnością w głosie.
Goya usiadł i przez chwilę nie miał pojęcia co powiedzieć. Gdyby to była kobieta…
-Nowy. Słyszałem, że mamy nowego strażnika widmo, więc musisz nim być ty. Zgadza się?
-Tak.- Jego pewność siebie i uroda uderzyły go jak fala tsunami. Do tego żółte oczy jak u lwa.
-Jestem Romeo. To znaczy Alexander Romeo, ale i tak wszyscy mówią Romeo.
-Goya. Chociaż właściwie… nieważne.-uśmiechnął się do siebie. Pierwszy raz spotkał osobę, która też woli używać drugiego imienia zamiast pierwszego.
-Widzisz ich? Wszyscy są głodni sensacji. Jak tylko zorientują się kim jesteś zostaniesz nową gwiazdą. A to dopiero początek. Kiedy dostaniesz pierwsze zlecenie, ten grafoman z gazety, bodajże Myers, opisze cię jak bohatera narodowego, żeby potem znaleźć jakieś niewygodne fakty i cię oczernić-prychnął chłopak.
Goya nie mógł oderwać od niego oczu kiedy mówił. Miał do tego całkiem przyjemny głos.
-Myślałem, że jako strażnik widmo będę bardziej anonimowy.
-Kiedyś, bardzo dawno temu, to było osobne miasto, ale zostało otoczone przez tę metropolię za ogrodzeniem. Jednak ludzie nie chcieli żeby zostało wchłonięte i oddzielono je. Niestety prawnie tylko częściowo. Jesteś stróżem naszych sekretów. Jeśli ktoś obcy nie musi o czymś wiedzieć, ty dbasz żeby się nie dowiedział. Tak jest lepiej dla obu stron. Dlatego jesteś widmem.
-Brzmi…nielegalnie.
Chłopak znów uśmiechnął się zniewalająco.
-Wszyscy grzeszą.
-Ty też?
-Ja szczególnie. Ale to mój zawód.
Romeo subtelnie, acz zmysłowo przeciągnął palcami po włosach i szyi, żeby w końcu złapać srebrny wisiorek i trochę się nim pobawić. Zaśmiał się widząc zdezorientowaną minę Goyi.
-Tym właśnie się zajmuję. Umilam innym czas rozmową, flirtem… swoim towarzystwem.
-Jesteś…- byłemu policjantowi przeszło przez myśl niezbyt chlubne zajęcie.
-Chcieliby…- Romeo spojrzał w stronę kolejki. -Ale nie. Sam wybieram z kim spędzam czas i z kim sypiam.
-To dlatego tak o ciebie zabiegają…
-Czasami mam wrażenie, że wiedzą o mnie coś czego ja nie wiem.- Zmarszczył brwi i napił się kawy ze swojej filiżanki. -Mam pomysł. Możemy albo dalej siedzieć tak i rozmawiać o pierdołach, albo uznać, że jestem twoim pierwszym, nowym przyjacielem w tym miejscu i wybrać się na małą wycieczkę. Pokażę ci miejsca, które warto znać. I może po drodze kupimy ci kawę.
-Bawisz się też w przewodnika?
-Czasami- odpowiedział Romeo enigmatycznie. Zadziorny uśmiech nie znikał z jego twarzy.
-Chyba oszalałem, ale zgoda.
Kocur dopił kawę i wstał. Oparł się rękami na stoliku i nachylił do twarzy drugiego mężczyzny.
-Oszalałeś w momencie, w którym przekroczyłeś bramę, zapewniam cię- szepnął mu do ucha.
Goya poczuł przyjemny, świeży zapach uniwersalnych perfum, a jego policzek musnęły włosy chłopaka. Gdyby nie to, że zastygł w bezruchu owładnięty chmurką zmysłowości, spontanicznie pocałowałby Romeo. Otrzeźwiał, gdy ten śmiejąc się pociągnął go za ramię.
-Idziesz, czy nie?

Goya musiał dotrzymać kroku Romeo, który, jako przyzwyczajony do warunków dzielnicy szedł dosyć szybko i niespecjalnie zwracał uwagę na wystawy w witrynach sklepów odzieżowych, obuwniczych i jubilerskich, ciągnących się wzdłuż ulicy. Zatrzymał się dopiero przy malowniczej fontannie na placyku, gdzie stała czerwona budka z kawą. Droga w tym miejscu znów się rozdzielała na dwie. Za fontanną, naprzeciw nich, stał wyższy budynek ze sporą ilością okien. Goya bezbłędnie rozpoznał w nim szpital.
-Najpierw kupić ci kawę, czy opowiedzieć?
Mężczyzna nie zastanawiał się. Może nie był już senny, ale kawa zdecydowanie poprawiłaby ogólny stan jego organizmu.

Romeo przywitał się z dziewczyną w budce jakby znali się od lat. Miała głowę ogoloną do połowy, a resztę włosów przefarbowała na zielono. W wardze i nosie miała kolczyki i choć wyglądała futurystycznie, sprawiała wrażenie twardo stąpającej po ziemi.
-Jak leci, Nicki?- Podał jej pieniądze.
-Jak zwykle. Lekarze to kawowe wampiry. Latte?
Romeo odwrócił się do towarzysza, który aktualnie podziwiał rzeźby zwierząt przy fontannie.
-Chyba raczej czarna. To dla niego.
-A dla ciebie?
-Dzięki, ale nie.
-Byłeś w Red Velvet!- stwierdziła z wyrzutem.
-Otwierają wcześniej od ciebie. No i nie marudzą.
-Ale mnie zawsze możesz się poradzić i pogadać. A propos, to twój nowy amant?
-Nie- uciął krótko. -Widmo. Rób kawę, zamiast wtykać nos w cudze sprawy.
-Będziesz coś chciał…- Nie była obrażona, ale odeszła od okienka, żeby włączyć ekspres.
Tymczasem Romeo podszedł do Goyi.
-Podoba ci się fontanna?
-Widziałem kiedyś podobną. Kiedy byłem mały. Karmiłem przy niej gołębie z matką.
Chłopak przez chwilę milczał i sam przyglądał się wodzie wypływającej z pyska psa stojącego majestatycznie na dwóch łapach w otoczeniu małpy, tygrysa i żurawia.
-Jest stosunkowo nowa. Zaprojektowała ją żona obecnego burmistrza zanim zmarła. Podobno córka odziedziczyła talent po niej, tak samo jak urodę, chociaż nigdy panny na oczy nie widziałem- westchnął. -Teraz wiesz też gdzie jest szpital. A to rozgałęzienie dróg… Czekaj.- Przyniósł Goyi gotową kawę, rzucając Nicki spojrzenie mówiące ”ani się waż komentować”.
-Generalnie jeśli pójdziesz w prawo znajdziesz kino, teatr, hotel na jedną noc i bar ze striptizem, a jeśli pójdziesz w lewo- puby, najróżniejsze kluby… no i kolejny bar ze striptizem. To z rzeczy ciekawszych… Z mniej ciekawych, we wschodniej części dzielnicy jest kościół i miejscowy cmentarz, gdzie moja noga nigdy nie postanie. Ksiądz twierdzi, że deprawuję jego niewinne owieczki. Gdyby wiedział to co ja…
-Na przykład?- Goya wyczuł dobrą okazję, żeby podpytać o mieszkańców. Nie czuł się jeszcze zbyt pewnie. Potrzebował informacji, a kocur najwyraźniej należał do dosyć rozmownych.
-Na przykład taka pani psycholog. Dziewczyna lubi pójść w tango.
-Ciemnoskóra, rude włosy?- W głowie ex-niespełna-detektywa pojawiła się czerwona lampka.
-Poznałeś Nofret? To jedna z osób, którym lepiej nie zajść za skórę. Diablica we wszystkich dziedzinach życia. Miałem okazję sprawdzić ją nawet w pracy i w łóżku.
-Spałeś z nią?!
-Tak cię to dziwi?- Goya poczuł się odrobinę zawstydzony, bo przez własne odczucia wobec niego uznał automatycznie, że chłopak woli tylko mężczyzn.
-Była jedną z moich pierwszych klientek. Trochę spuściła ostatnio z tonu, ale nikt nie wie dlaczego. Nawet w plotkach nic nie ma na ten temat…
Goya poczuł w kieszeni wibracje telefonu. Wyciągnął go, a po spojrzeniu na wyświetlacz szybciej zabiło mu serce.
-Muszę odebrać.
-Nikt cię nie powstrzymuje.
Mężczyzna podniósł telefon do ucha.
-Tak, słucham panie burmistrzu?

Fancy little town -1- Witamy w krainie czarów

Goya nie miał pojęcia na czym konkretnie ma polegać jego praca. Został zatrudniony niejako przez samo miasto, a rozmowę kwalifikacyjna przeprowadzała urzędniczka z gabinetu burmistrza. Kobieta o fizjonomii klasycznej bibliotekarki, spojrzała na niego zza prostokątnych okularów.
-Wie pan… ci ludzie mają pieniądze- westchnęła i jeszcze raz otaksowała go wzrokiem. Był młodym przystojnym blondynem, o błękitnych oczach może trochę w tym momencie zdezorientowanym.
-Przepraszam, ale jaki to ma związek ze mną?
-Ludzie, którzy mają na kontach więcej niż milion mogą być odrobinę… ekscentryczni. Poza tym ich wymagania względem pracowników również odbiegają od normy. A pan, panie Welles idealnie spełnia te wymagania.
Zdecydował się dalej nie pytać, chociaż odrobinę go to zaniepokoiło. Został zatrudniony na podstawie dwóch zdjęć i metryki, nie licząc udziału przyjaciela-prawnika, który zasugerował, że powinien dać ogłoszenie w Internecie. Nie wypadało mu poddawać w wątpliwość własnych kwalifikacji, ale zaczęło go to intrygować. Tym bardziej, że miejscem gdzie wypełniać miał swoje obowiązki okazała się zamknięta dzielnica bogaczy do której wstęp uzyskiwali tylko posiadacze kart magnetycznych.

Teren ogradzał trzymetrowy żywopłot, a żeliwna brama wjazdowa choćby nie wiadomo jak ozdobna(Goya dostrzegł z bliska rzeźbionego pawia, dwa kruki i mnóstwo misternych kwiatów, których nazw nawet nie znał), przypominała uparcie przejście graniczne. W budce, która dla przeciętnego człowieka miała wielkość domku letniskowego i okna jak na stacji benzynowej, siedział szczupły brunet. Szybko wyszedł z domku i pewnym krokiem zbliżył się do gościa za bramą. Goya podniósł trochę głowę, żeby upewnić się co do swoich przypuszczeń. Zgadza się, kamera. Strażnik ”przejścia granicznego” z bliska wyglądał na jakąś pięćdziesiątkę. Ubrany był przeciętnie, ale pachniał mocnymi, drogimi perfumami, a twarz miał starannie wygoloną. Jego czarne włosy na skroniach zaczynały siwieć. Najbardziej jednak charakterystyczne były jego oczy. Piwne, błyszczące jak u drapieżnego ptaka i równie bystre.
-Pan w jakiej sprawie?
Głos miał zaskakująco łagodny i nie tak głęboki jak można by się spodziewać.
-Joseph Goya Welles.
-Adrien Michael Summers.
Podali sobie dłonie prze bramę.
-Zatrudniono mnie jako… chyba strażnika widmo.
Mężczyzna chciał parsknąć śmiechem, ale zdołał się opanować.
-Przepraszam. Spodziewałem się krawaciarza.
-Dlaczego?
Brunet zignorował pytanie jakby nie usłyszał. Nie poruszył się nawet jeden mięsień na jego twarzy.
-Oczywiście może pan wejść jeżeli ma pan przepustkę. Furtka jest zaraz obok bramy.
Goya wyciągnął z kieszeni spodni kartę magnetyczną i dopiero teraz zorientował się, że rzeczywiście tak jest. Skarcił się w myślach za kompletny brak spostrzegawczości i przeciągnął kartę przez zamek. Bramka automatycznie sama się za nim zamknęła.
-Nieczęsto widuję nową twarz w tej dzielnicy. Chyba zdaje sobie pan sprawę z tego, jakie wywoła pan poruszenie?
Goya tylko uśmiechnął się niepewnie. Coraz mniej podobała mu się cała sytuacja.
-Musi być pan naprawdę bez grosza, jeżeli nawet nie ma pan samochodu. Większość gości ma problem z zostawianiem ich za bramą. Jakby podziemny parking uwłaczał ich godności- mężczyzna prychnął.
-W każdym razie miło było poznać. Na pewno jeszcze wiele razy się zobaczymy. Do zobaczenia, panie Welles- mruknął brunet i skierował się z powrotem do budki.

Goya rozejrzał się niepewnie. Miał przed sobą tylko jedną, wyłożoną czerwona kostką brukową, ścieżkę. Po obu jej stronach rosły gęsto drzewa, a gdzieś na końcu majaczył budynek ratusza. Właśnie tam zmierzał. Nie był przyzwyczajony do spacerowania. Miał wcześniej samochód. Piękną, czarną corvette, którą udało mu się w jakiś sposób przeznaczyć na złomowanie. Jak złośliwie stwierdzili policjanci z drogówki ”pan detektyw stworzył dzieło sztuki współczesnej”. Cud, że nic mu się nie stało. Oczywiście nie licząc połamanych żeber, wybitego barku i innych, pomniejszych urazów. Westchnął ciężko. Kiedy dotarł do rynku przed ratuszem, z fontanną i ławeczkami, dostrzegł dziewczynę w sukni koloru kości słoniowej z małą, koronkową parasolką. Miała skórę koloru czekolady i płomiennorude włosy. Bezceremonialnie podeszła do mężczyzny.
-Witam, jest pan nowy prawda?
Podała mu dłoń w rękawiczce.
-Nofret.
-Hmm?
-Tak mam na imię.- Dziewczyna zaśmiała się wdzięcznie ukazując przy tym szereg białych zębów. Jej oczy miały nienaturalny, fioletowy blask.
-A pan…?
-Goya…, przepraszam, śpieszę się do ratusza…
-Och, oczywiście. Nie zatrzymuję.- Dygnęła i cofnęła się o krok pozwalając mu iść.
Jeszcze przez chwilę patrzyła za nim ciekawie kiedy odchodził. Poprzedni widmo nie był taki przystojny. Uśmiechnęła się do siebie.
-Będą z nim problemy jak sądzę.
Odrzuciła włosy na jedno ramię i skierowała się w stronę rozrywkowej części dzielnicy.

Tymczasem Goya mógł podziwiać czerwone dywany we wnętrzu XIX-wiecznego budynku będącego siedzibą miejscowej władzy. Starsza kobieta w czarnej garsonce od razu go rozpoznała i skierowała do biura burmistrza. Przez myśl przeszło mu, że panować musi w tym miejscu niesamowity chaos, jeżeli on sam nie potrafi ogarnąć umysłem tego co się wokół niego dzieje, ale to odczucie minęło gdy tylko przestąpił próg gabinetu. Za biurkiem siedział dobrze zbudowany mężczyzna, o wieku trudnym do ustalenia, choć posiadał już siwy zarost. Nosił doskonale skrojony, szary garnitur i koszulę pod kolor oczu. Przypominał zimne, marmurowe posągi bogów. Bogów świadomych swojej siły i trzymających w swojej dłoni losy świata. Musiał być człowiekiem pewnym siebie, zdecydowanym i nie znoszącym sprzeciwu. Nawet sposób w jaki się poruszał i mówił zdradzał jego władczą naturę. On musiał pociągać za wszystkie sznurki. Kiedy wskazał na krzesło przed biurkiem przypominało to rozkaz. Na stoliku stała metalowa tabliczka mówiącą ”burmistrz i zarządca generalny Gregory Salzberg”. Goya tylko rzucił na nią okiem.
-Welles. Lat 25. Imiona rodziców Laurent i Josephine. Zwolniony dyscyplinarnie za zachowanie szkodzące wizerunkowi policji i skrajną niesubordynację. Zgadza się?
Mężczyzna niechętnie przytaknął. Nie miał zamiaru się tłumaczyć.
-Pana ojciec był świetnym detektywem. Był pan blisko pójścia w jego ślady. Szkoda. Kiedyś opowiadał mi o swoim cudownym, utalentowanym synu. Miał pan wtedy bodajże dziesięć lat.
-Znał pan mojego ojca?
-Uczęszczaliśmy do tego samego klubu brydżowego…- burmistrz przerwał, bo z jego kieszeni dobiegł stłumiony odgłos pagera. Wyciągnął go, spojrzał na wyświetlacz i schował z powrotem.
-Do konkretów. Będzie pan tu kimś specjalnym. ”Strażnik widmo”, jak zwykli mówić mieszkańcy, to instytucja istniejąca poza systemem. Powiedzmy… prywatna. Mamy pewne przyzwyczajenia i zwyczaje i nie lubimy wprowadzać zamieszania przez interwencje z zewnątrz. Czasami coś wymyka się spod kontroli i wolelibyśmy, by zajął się tym ktoś miejscowy, znany. To jest zadanie strażnika widmo. Kiedy dostanie pan ode mnie telefon o podobnej ewentualności natychmiast ma pan działać. To nie jest trudna praca. Wymaga tylko konsekwencji. Ekipa od przeprowadzek spełniła swoje zadanie?
-Wydaje mi się, że tak.- Goya przypomniał sobie jak zapukali do niego wcześnie rano i niemalże na siłę wywlekli z łóżka, żeby je zabrać i przewieźć do nowego apartamentu w centrum dzielnicy razem z resztą jego rzeczy.
-Mieszkanie znajduje się dokładnie nad kawiarnią Red Velvet. Bardzo popularne miejsce, zawsze pełne ludzi, więc nie będzie miał pan problemu z zawarciem nowych znajomości. Po wyjściu z ratusza wystarczy skręcić w prawo, a potem jeszcze raz obok budynku apteki. Jest dosyć charakterystyczny na tle innych kamienic…

Przechodząc wąskimi, malowniczymi uliczkami, Goya rzeczywiście szybko zidentyfikował aptekę. Stała na samym końcu uliczki, gdzie krzyżowały się dwie drogi. Drewniana, biała fasada, okna w których nie było reklam, lecz pęki suszonych ziół i tylko nad wejściem wisiał ozdobny szyld. W środku widać było dwie żywo gestykulujące kobiety. Jedna ubrana w zwykły aptekarski fartuch, a druga w żółtą, rozkloszowaną sukienkę rodem z lat 50., i czerwone, kocie okulary. Aptekarka była młodą, chudą blondynką, długimi, jasnymi palcami bawiła się kosmykiem włosów, któremu udało się uciec ze zgrabnie ułożonego koka.

Jednak to nie ona zwróciła uwagę Goyi. Bardziej zaciekawiła go dziewczyna w sukience. Na oko mogła mieć najwyżej 19, może 20 lat. Ładna figura-typowe, kobiece kształty. Włosy w jasnobrązowym, mysim odcieniu spływały falującą kaskadą po jej ramionach. Końcówki rozjaśniały się stopniowy, tak, że stawały się zupełnie białe. Jej uroda od razu go oczarowała. Arystokratyczna, mleczna biel jej skóry zapowiadająca gładką delikatność, chłodny uśmiech, ale żywe, płonące oczy. Nie miało znaczenia, że nie był w stanie dostrzec ich koloru. Musiały być zielone. Nagle blondynka zauważyła go, więc odsunął się gwałtownie od szyby i przyśpieszył kroku. Czuł się jak podglądacz. Tak łatwo stracił czujność. Nie znał tych ludzi.

Idąc dalej minął kilku zaciekawionych przechodniów w ekscentrycznych strojach. Przywodzili na myśl barwne ptaki, kwiaty, dzikie zwierzęta, postacie z licznych książek, wszystkich gatunków jakie przeczytał. Starał się nie gapić, kiedy minęła go dziewczyna w czerwonej, przesadnie ozdobnej sukni z krynoliną, co do której płci nabrał wątpliwości gdy zaczęła uśmiechać się szelmowsko i puściła mu oko znad koronkowego, hiszpańskiego wachlarza. Spotykał już podobne indywidua. Ba, miał wśród nich znajomych, ale nikt kogo znał nie żył tak otwarcie, nie licząc się z opinią innych, co ci tutaj.

Wyrwały go z rozmyślań narastające odgłosy rozmów i śmiechów. Przystanął tuż przed kawiarnią, gdzie zebrał się rozentuzjazmowany tłumek. Nie od razu go zauważyli i Goya na to nie czekał. Teraz już spodziewał się, że wzbudzi sensację, więc postarał się wślizgnąć do środka bez zbędnego szumu. Mignął mu tylko czerwony neon ”Red Velvet” nad drzwiami.

Wnętrze było ciepłe i przytulne, kolejne stoliki oddzielone ściankami i bordowe, szerokie siedziska, ogółem układ podobny do amerykańskich barów lat 60., ale zdecydowanie więcej miejsca. Wszędzie było pełno. Już miał spytać kelnerkę o właściciela i dowiedzieć się gdzie dokładnie znajduje się wejście do mieszkania, ale znów coś innego odwróciło jego uwagę.

Jego wzrok spoczął na siedzącej samotnie w kącie istocie. Mężczyzna, a raczej chłopak mieszał leniwie łyżeczką w swojej filiżance. Delikatne rysy, pełne, lekko rozchylone usta i półprzymknięte powieki nadawały mu zmanierowany, znudzony wyraz. Przypominał rozpieszczonego, rasowego kota. Zwinnego i dostojnego zarazem, takiego kanapowego mordercę. Przywykłego do wygód, ale o wrodzonym instynkcie. Miał rozpuszczone, jasnobrązowe włosy do połowy szyi. W tym momencie w kompletnym nieładzie, jakby dopiero wstał z łóżka. Było to na swój sposób seksowne. Chłopak roztaczał wokół siebie przyjemną, ale nie nachalną aurę zmysłowości. Już drugi raz tego dnia Goya złajał się w głowie za kompletną bezmyślność. Dzielnica zarzuciła na niego sieć. Sieć złożoną z całej tej pięknej menażerii. Niechętnie odwrócił głowę i zebrał się żeby spytać kelnerkę o właściciela. Zaśmiała się tylko, wyprowadziła go z kawiarni i pokazała wejście z boku budynku.

Mieszkanie, poprawka-apartament zaskoczył go. Metraż zdecydowanie większy niż w jego poprzednim lokum. Spokojnie zmieściło by się małżeństwo z dzieckiem. W jego głowie narodził się podejrzenie, że znajduje się ono nie tylko nad rzeczoną kawiarnią, ale też sąsiednim budynkiem. Tym bardziej, że mniej więcej w połowie postawiono solidne kolumny podtrzymujące strop. Na lewo znajdował się kąt kuchenny, na prawo salonik, dalej, za kolumnami oddzielona łazienka i sypialnia.

Meble Goyi w tym rustykalnym wnętrzu wyglądały nieco dziko. Miał skłonność do kupowania rzeczy pod wpływem impulsu i nie znał się na wystroju. Jedyne co nie budziło zastrzeżeń to jego ogromne łóżko z drewnianą ramą i rzeźbionym łabędziem na wezgłowiu. Wpisywało się w przesadzony styl tego miejsca. Ojciec zawsze powtarzał, że łóżko to najważniejszy mebel w domu. Goya przypomniał sobie jak jeszcze nie tak dawno przyłapał ojca w łóżku ze swoją własna dziewczyną i roześmiał się złośliwie w duszy.

Czuł się dostatecznie zmęczony, żeby się położyć, choć kiedy spojrzał na zegarek okazało się, że minęła dopiero piąta po południu. Przez moment zastanawiał się nad różnymi możliwymi opcjami chodząc po mieszkaniu, nieświadomie sprawdzając wzrokiem czy nie zginęła żadna z jego rzeczy. Napić się? Poprzestawiane książki. Może pooglądać telewizję? Walizka z dokumentami nietknięta. Zejść na dół? Nie chce mi się. Figurka Buddy zniknęła. Ciekawe jak ma na imię ta dziewczyna? Była taka śliczna. Nowa lodówka zamiast starej. Ciekawe jak smakują jej usta? Sofa jest podejrzanie czysta. A ten chłopak? Postawiłbym mu drinka w barze. Hej, przecież ja nigdy… Liścik?

Złapał ozdobną karteczkę z kuchennego stołu i szybko przejrzał. Piękne pismo, kobiece. Papier pachniał przyjemnie pudrem. ”Łabędź to symbol rozwiązłości, panie Welles. Przepraszamy za wszelkie niedogodności i liczymy, że wkrótce się pan zadomowi.” Brak podpisu. Zaciekawiło go to i równocześnie wzbudziło znów uczucie surrealizmu i nienaturalności. Ten liścik mógł zostać napisany w ratuszu przez urzędniczkę. Niekoniecznie piękną i młodą. Mógł go napisać nawet facet od przeprowadzek jeśli został tak poinstruowany.

Goya wrzucił kartkę do kosza i zdecydował się jednak czegoś napić. Doskonale zaopatrzony barek proponował wszelkie rodzaje trunków. Chwycił butelkę whisky i rozsiadł się na sofie. Ekipa od przeprowadzek ustawiła telewizor w odpowiednim miejscu. Włączył go tylko po to,żeby nie siedzieć w ciszy i niezbyt elegancko popijał z butelki. Zanim jeszcze dobił do połowy odstawił ją i poszedł spać. Zerknął od niechcenia na łabędzia i przeklął pod nosem.